Zdolność do płaczu włącza człowieka z powrotem w ludzką historię.
Ernesto de Martino
1
Po co śpiewać dziś, i nagrywać, tradycyjne polskie kolędy po arabsku? Czemu służy tak wyraźne zaburzenie ich rozpowszechnionej i rozpoznawalnej formy? Po co czynić z tych pieśni coś całkiem nowego, by nie powiedzieć, obcego w obrębie polskiej kultury muzycznej? Każdemu, komu pytania te przychodzą do głowy w trakcie słuchania tej płyty należy przypomnieć, że kolędy z pewnością nie są po prostu ani polskie (to oczywiste: istnieje ich bogaty repertuar w innych krajach europejskich), ani katolickie. Są one, jak każdy zresztą element kultury, zjawiskiem złożonym, niejednorodnym i wielowarstwowym. Jedynie ich najbardziej rozpowszechiony użytek – w trakcie kolacji wigilijnej, liturgii czy na kolejnych nagraniach gwiazd muzyki popularnej – doprowadził do spłaszczenia ich sensu.
Rodowód kolęd – zwanych też pastorałkami albo pieśniami Bożonarodzeniowymi – jest pogański i odnosi się do rzymskiego święta Kalendae, oznaczającego pierwszy dzień stycznia, i poświęconego Janusowi. Było to bóstwo początków, które opiekowało się również wszystkim, co odnosi się do łączenia, pośredniczenia, komunikowania – mostami, drzwiami, progami, itd. Dopiero później, wraz z upowszechnieniem się chrześcijaństwa, kolędy zaczęły oznaczać pieśni o narodzeniu Jezusa. Kolędowanie nie oznaczało jednak wyłącznie śpiewania przy wigilijnym stole, w towarzystwie najbliższej rodziny, ale oznaczało wizytę składaną sąsiadom, w trakcie której pieśń funkcjonowała zarazem jako domaganie się darów i zapłata za nie.
Zwyczaj kolędowania jest więc dwojaki, odsyła do dwóch różnych – jeśli nie przeciwstawnych – ciągów skojarzeń. Z jednej strony, śpiew w zamkniętej przestrzeni domu, wśród najbliższych, swoich. Z drugiej strony, pieśń śpiewana na progu, jako część wymiany z innymi, w przestrzeni pośredniej, nie należącej do nikogo i domagającej się wspólnego oswojenia. Ten drugi rodzaj tradycji jest też inscenizacją samego wydarzenia biblijnego, do którego odsyłają słowa pieśni. Do drzwi pukają kolędnicy, przybysze z zewnątrz, i proszą o podarki w zamian za śpiew.
Sytuacja ta przywołuje rytuał gościnności, którego dotyczy opowieść o Bożym Narodzeniu, a zarazem ma odwracać jej wydźwięk tym razem oferując przybyszom akceptację wyrażoną choćby w formie prezentów. Co roku po raz kolejny można, w geście upamiętnienia narodzin Jezusa, przyjąć obcego pod swój dach zamiast skazywać go na niedolę tułaczki. Taki jest również sens pozostawiania pustego nakrycia przy stole wigilijnym, które dowodzi, że przestrzeń domu nigdy nie jest w pełni oddzielona od zewnętrznego świata, nigdy nie jest też kompletna bez obecności, choćby symbolicznej, tych, którzy nie są domownikami.
Kolędy kumulują więc w sobie różne kulturowe wpływy i różne sensy. Odnoszą się do nadziei na dobry początek nowego roku, celebrują radość z narodzin Jezusa, a zarazem przywołują to, co w kulturze najistotniejsze: połączenie obcych elementów, wymianę, mieszanie się wpływów, tradycji, rytuałów i kontekstów. Dopiero w tej perspektywie mogą ujawnić swój prawdziwy blask przyćmiony nieco przez komercyjną banalizację i rutynę corocznych świątecznych obchodów. Zarazem jednak bardzo trudno jest zaśpiewać tak znane utwory na nowo, nadać im taką świeżość jakby w tym roku dopiero miały naprawdę zabrzmieć, narodzić się, po raz pierwszy.
2
Znana z ewangelii opowieść o Bożym Narodzeniu też nie jest wcale prosta i jednowymiarowa. Wręcz przeciwnie, w dramatyczny sposób ukazuje dwuznaczność, prawdziwie Janusowe oblicze samego faktu narodzin. Z jednej strony każde narodziny są cudem. Stanowią bowiem początek nowych możliwości, tworzą nowy świat, który otwiera się wraz z każdą jednostkową biografią. Tym bardziej jest tak w przypadku autentycznie cudownych, niemożliwych w naturze, narodzin Boga w ludzkim ciele. Ta „wesoła nowina”, którą wieszczą kolędy pełna jest paradoksalnych figur, z których najsilniej wybrzmiewa początkowa zwrotka Bóg się rodzi.
Bóg się rodzi, moc truchleje,
Pan niebiosów obnażony;
Ogień krzepnie, blask ciemnieje,
Ma granice nieskończony.
Wzgardzony okryty chwałą,
Śmiertelny Król nad wiekami;
Oto narodzony w ludzkim ciele Bóg wprowadza na świecie wielkie zaburzenie, sprawiając, że wszystko wydaje się inne niż zwykle: moc jest niemocą; pan niebieskich przestworzy ukazuje się jako nagie i bezbronne dziecko; to, co nieskończone staje się ograniczone, a to, co chwalebne zaczyna być przedmiotem pogardy.
Opowieść o Bożym Narodzeniu zawiera jednak przecież całkiem inną, bardzo gorzką nowinę. Nie ma cudu narodzin bez przekleństwa narodzin. Każdy nowy początek wydarza się ostatecznie w ludzkim świecie, gdzie – jak głoszą słowa kolędy Oj maluśki, maluśki – „bieda wsędzie”. Tutaj nawet sam Bóg może się narodzić w nieodpowiednim miejscu, w niewłaściwej grupie społecznej, w niesprzyjającym czasie. Nawet jego przyjście na świat może pozostać bez odpowiedzi, może rodzić poczucie osamotnienia, odrzucenia, prześladowania. Nawet on był skazany na banicję, zmuszony do bycia uchodźcą, zzgardzony przez ludzi, którym w niczym nie zawinił. Urodzony „w nędznej szopie”, doznał upokorzeń, które dziś są udziałem całych rzesz nieodpowiednio urodzonych – w kraju ogarniętym wojną, w biedniejszej części świata, w rejonach dotkniętych postępującym ociepleniem klimatu, wśród opresjonowanych mniejszości. Właśnie ten paradoks narodzin – zarazem cudownych i przeklętych, radosnych i niepokojących – sprawia, że każda kolęda opowiada zarazem o Jezusie i wszystkich ubogich, których spotkało to samo, co jego.
Nie mało cierpiał, nie mało.
Żeśmy byli winni sami.
Te słowa powinny dotyczyć każdego Człowieczego Syna i każdej Człowieczej Córki skazanych przez nienawiść lub obojętność na niezawinione cierpienia.
3
Kolędy nagrane przez Barbarę Kingę Majewską i Marcina Maseckiego są właśnie utworami na ten czas pogardy, w jakim dziś żyjemy. Epokę wzrostu ksenofobii, która – zamiast troski i empatii – towarzyszy rosnącej liczbie bezbronnych ofiar wojen, konfliktów i innych nieszczęść. Gdy u bram obwarowanej niczym twierdza Europy giną tysiące niechcianych przybyszów szukających schronienia przed niechybną śmiercią, nie można śpiewać żadnej wesołej nowiny w taki sam sposób jak zawsze. Z tego przekonania wynikają decyzje co do aranżacji kolęd na tej płycie. Tonacje durowe zamienione są tutaj w mollowe sprawiając, że pieśni od razu brzmią inaczej, wpisują się w zupełnie inne emocjonalne rejestry. Zamiast radości, tryumfu, pojawia się w nich nastrój melancholii, smutku, nostalgii za czymś bezpowrotnie utraconym. W tej atmosferze każda nowina o narodzinach staje się potencjalnie również początkiem żałoby. Poza tym kolędy są tu śpiewane w spowolnionym tempie, zamiast skocznej melodii oferują meandryczny rytm tułaczki. Wreszcie, ich słowa zostały przetłumaczone na dialekt z okolic Aleppo, miejsca, które w ostatnich latach stało się symbolem wojennej pożogi i bezsensownej masakry niewinnych ludzi. Dla niewprawnego ucha polskiego słuchacza, nie znającego tego języka, muszą więc brzmieć obco. Tym bardziej, że padają na grunt kultury w coraz większym stopniu naznaczonej wirusem nietolerancji, uprzedzeń i nienawiści wobec wszelkiej inności, zwłaszcza zaś tej, która choćby mgliście i skrótowo odnosi się do kultury arabskiej.
Kolędy w takim wykonaniu są więc przede wszystkim rodzajem krytycznego echa, które odpowiada na bezmyślnie wyśpiewywane słowa tradycyjnych kolęd. Coraz bardziej zamkniętej, coraz bardziej uzależnionej od ciepła domowego ogniska wspólnocie, w której kolędy stały się tak oswojone, że niemal przestały nieść w sobie jakąkolwiek treść, oferują ich sens i nastrój w odwróconej formie. Zamiast radości – pełną smutku zadumę, zamiast szybkiego rytmu albo uroczystej frazy – zatroskaną i zaniepokojoną powolność. To echo niechciane, usuwane w cień. Ale musi ono wybrzmiewać w uszach każdego, kto chciałby słuchając tych pieśni pamiętać, że brzmią one tu i teraz, w takim świecie, jaki sobie zbudowaliśmy. Krytyczny wymiar tego zabiegu zawiera się w przypomnieniu, że ta mollowa tonacja zawarta jest w każdej opowieści o Bożym Narodzeniu i że domaga się ona wspomnienia o niesprawiedliwości. Tej minionej (zapisanej w ewangeliach), o której nie chce się już pamiętać, i tej obecnej, której nie chce się dostrzegać.
W tych prostych aranżacjach, gdzie samotnemu głosowi Barbary Kingi Majewskiej towarzyszą jedynie pojedyncze instrumenty – klawesyn, fortepian, keyboard – pieśń zbliża się coraz bardziej do niemej skargi. Głos się załamuje, powoli przechodzi z dźwięku na dźwięk, język przestaje komunikować zrozumiałe treści. Jak pisał Gershom Scholem, przedstawiciel innej obecnej i nieobecnej zarazem w Polsce kultury żydowskiej, skarga jest w języku wyrazem absolutnej granicy. Język nie mogąc już nic wyrazić, niczego pozytywnego komunikować ginie na naszych oczach tragiczną śmiercią. Śpiewanie kolęd w niezrozumiałym dla większości słuchaczy dialekcie ma wywołać właśnie taki dramatyczny efekt obcości, który prowadzi to tego, że pieśni stają się całkiem nieprzejrzyste, dotknięte trudnym do wyrażenia smutkiem albo rezygnacją. Niemal się zatrzymują albo nikną w coraz bardziej powolnym, melancholijnym frazowaniu.
Ale czemu kolędy miałyby się dziś zajmować lamentowaniem? Choćby dlatego, że nic, przez te ponad dwa tysiące lat, nie dało się w ludzkich relacjach zmienić, o czym świadczy każdy odrzucony na progu uchodźca, każde złe słowo kierowane przeciw obcym, każdy akt ignorancji i obojętności na ludzkie cierpienie. W kontekście dzisiejszego stanu świata pieśniom zaczyna brakować słów, zaczynają brzmieć w nieznanych sobie rejestrach próbując zaznaczyć już tylko swoją niezgodę i ująć we własne ramy nierozpoznane piękno innych języków i innych tradycji.
Kolędy te nie są jednak wyłącznie echem i lamentem, ale także rodzajem medytacji. Pieśniami, które odrywają się od przypisanego im miejsca w obrębie jednej tożsamości religijnej, narodowej czy kulturowej. W ten sposób stają się bardziej uniwersalne, opowiadają o losach i kondycji ludzkości, a nie budują domknięty i wykluczający obraz monolitycznej tradycji. W trakcie ich słuchania wydają na przemian znajome i obce, swojskie i całkiem nieodgadnione, nasze i cudze. Niczyje i należące do wszystkich. W swym uwodzicielskim, choć nie zawłaszczającym pięknie zmuszają do medytacji. Nad czym? Choćby nad tym jak to się stało, że utraciliśmy ludzkie odruchy empatii, o których tak chętnie śpiewamy co roku przy świątecznych stołach, zapomnieliśmy o prostych gestach niesienia pomocy uciśnionym, ubogim i porzuconym, które znali już dwa tysiące lat temu zwykli pastuszkowie witający Boga przed wszystkimi możnymi tego świata. I może też o tym, że wciąż jeszcze da się kiedyś zaśpiewać to wszystko inaczej, lepiej.
Paweł Mościcki